Dynaudio Confidence 30
Wrażenia odsłuchowe
Nie mogę powiedzieć, że siadając do testu Confidence 30, nie miałem podświadomych oczekiwań. Wspomnienie kapitalnego brzmienia C2 tkwiło mi w pamięci zbyt mocno, bym mógł zastosować taryfę ulgową. Byłem bardzo ciekaw pierwszego wrażenia, ponieważ nurtowało mnie pytanie: „Poprawili, czy zepsuli?” Otóż… ani jedno, ani drugie. Zamiast tego skomponowali brzmienie na nowo.
Testowane dekadę temu C2 ujęły mnie plastycznością, efemerycznością i ciepłem. Musiałem jednak przyznać, że nie są to zestawy uniwersalne, ponieważ o ile świetnie się sprawdzają w klimatach akustycznych, jazzie i muzyce barokowej, to ze względu na wyraźne ugrzecznienie, nie nadają się do ostrzejszego repertuaru. Czyli krótka piłka: kochaj albo rzuć.
Z nowym wcieleniem Confidence nie jest już tak prosto, ponieważ okazują się pełne sprzeczności. Niby lekko ocieplone, ale potrafią zagrać chłodno; niby gęste, ale przejrzyste i szczegółowe; niby zdystansowane, a jednak angażujące. W zasadzie nie powinno to dziwić, ponieważ prawdziwie high-endowe granie nigdy nie jest jednowymiarowe i potrafi ukazywać muzykę na wiele sposobów. W przypadku „trzydziestek” połączenie ciepła i chłodu nie jest aż takim paradoksem, jak mogłoby się wydawać. Sama barwa, zwłaszcza w zakresie nisko- i średniotonowym, faktycznie jest gęsta i ocieplona. Tonuje ją jednak sposób prezentacji zdarzeń. Tam, gdzie inne kolumny wychodzą z dźwiękiem do przodu, w kierunku słuchacza, tam nowe Dynaudio robią pół kroku w tył, ukazując muzykę z pewnej odległości i budując scenę za linią bazy. Wystrzegają się sztuczek, polegających na „dopaleniu” średnicy, żeby ta wydała się bliższa i pełniejsza. Są zdecydowanie bardziej neutralne od poprzedniczek i choć nie określiłbym ich jako narzędzi do wnikliwej analizy dźwięku, to potrafią kapitalnie różnicować nagrania we wszystkich najważniejszych aspektach: jakości zapisu, barwy, przestrzeni i dynamiki.
Confidence 30 grają dźwiękiem dużym i efektownie rozciągniętym na dalekim łuku. Mimo to nawet się nie zbliżają do granicy, za którą zaczyna się efekciarstwo. Choć są spore, nigdy nie odnosi się wrażenia, że instrumenty zostały nienaturalnie powiększone, a scena rozdęta – no chyba, że realizator akurat tak to wymyślił. Wybitna uniwersalność duńskich kolumn przejawia się więc w fakcie, że dźwięk w dużej mierze podąża za zamysłem reżysera nagrania, nie starając się przy tym niczego upiększać.
Nie wiem, na ile i czy w ogóle konstruktorzy inspirowali się serią przeznaczoną dla zawodowców (Core, BM, Lyd), tym niemniej odniosłem wrażenie, że w brzmieniu Confidence 30 słyszę sporo cech profesjonalnych monitorów Dynaudio, z którymi mam na co dzień do czynienia w pracy. Głosy śpiewających pań i panów zachowują tu zdecydowanie więcej własnego charakteru i są mniej obciążone „firmowym” nalotem, niż w poprzednich Confidence czy starszych Contourach. Średnica brzmi czyściej, wyraźniej, jest nieco mocniej doświetlona, ale potrafi się też pokazać jako kameralna i angażująca. Innymi słowy – za cenę rezygnacji z polipropylenowego „misia” otrzymujemy znacznie szerszy niż do tej pory wachlarz możliwości.
Detaliczność Confidence 30 stoi na poziomie wybitnym, ale podobnie jak pozostałe cechy, tak i ta ujawnia się niejako od niechcenia i przypadkiem. Zdążyłem się już przyzwyczaić do faktu, że wiele kolumn z górnej półki może zagrać gęstym, wręcz przyciemnionym dźwiękiem, a równocześnie pokazać znacznie więcej i wyraźniej niż głośniki grające z definicji jasno. Tak samo się dzieje z „trzydziestkami”. Ich lekko kremowa faktura płynnie łączy wszystkie zakresy, a zarazem pozostaje na tyle przejrzysta, że dostrzegamy setki szczegółów. Są wyraźne jak na dłoni, a mimo to dźwięk w odbiorze wcale nie wydaje się analityczny. Detale są idealnie wplecione w muzyczną tkankę i zawsze ukazane w taki sposób, by nie zburzyć idealnej spójności, wręcz organiczności. Dzięki takiemu podejściu przekaz staje się czymś więcej niż tylko sumą zakresów. Wkraczamy w rejon audiofilskiej sztuki, z której słyną takie tuzy, jak Wilson Audio czy Avalon. Z tą różnicą, że Amerykanom za takie cuda trzeba zapłacić znacznie więcej niż Duńczykom.
Konkluzja
Duńczycy zrobili odważny krok i zaproponowali brzmienie, które w dużej mierze zrywa ze „starą szkołą”. Postawili na niespotykane wcześniej uniwersalność, detaliczność oraz wgląd w subtelności realizacji. Tradycjonaliści zapewne zapłaczą, że: „To już nie to Dynaudio, co kiedyś”.
Wieść niesie, że stary Mads nie siedzi już na przyzbie i nie dłubie kozikiem kolejnej obudowy. Podobno zatrudnił się w Skanderborgu jako operator maszyn sterowanych numerycznie.
Przejdź do strony z całością recenzji