Chario Aviator Amelia
Wrażenia odsłuchowe
Kolumny takie jak Chario Amelia sprawiają pewien problem. Z jednej strony ich słuchanie sprawia niesamowitą frajdę; z drugiej zaś konieczność opisu brzmienia ową frajdę narusza. Bo zdaję sobie sprawę, że dla zachowania obiektywizmu będę musiał zasygnalizować, że nie są w stu procentach neutralne, mimo że zupełnie nie mam na to ochoty. Ale niech już będzie.
Odstępstwo od neutralności sprowadza się do miękkości brzmienia i przejawia w dwóch aspektach: basie i dynamice. Niskie tony Amelii mają wyraźny własny charakter, który jedni mogą polubić, a inni nie, natomiast dynamika stanowi kompromis w porównaniu z tym, co potrafią zaprezentować konkurenci.
Bas nie grzeszy skromnością. Lubi być obecny w nagraniu i tworzyć efekt masażu. Robi to jednak z pełnym klasy wyczuciem i nie wytwarza niskotonowego tsunami, co nie zmienia faktu, że muzyka unosi się na tym fundamencie niczym Aladyn na czarodziejskim dywanie. Kontrola dołu pasma zostaje zauważalnie poluzowana. Środkowy zakres podstawy harmonicznej zachowuje niezłą sprężystość, ale najniższe partie potrafią się zacząć rozlewać. Natomiast wyższe łączą się ze średnicą tak płynnie i ochoczo, że trudno je wyodrębnić.
W pomieszczeniu o powierzchni 23 m² natężenia niskich tonów nie brakowało. Amelie na pewno nie dostarczają tektonicznej głębi, ale pamiętajmy, że to szczupłe i zgrabne podłogówki z 13-cm wooferami. Trudno byłoby od nich oczekiwać osiągów salonowych olbrzymów.
Dynamika nie będzie stanowiła zagrożenia dla kolumn specjalizujących się w rocku i symfonice. Sama amplituda natężeń jeszcze się broni, ale jest w tym wszystkim trochę za dużo spokoju. Kiedy na talerz odtwarzacza trafia Metallica, to przydałoby się więcej impetu, werwy, może nawet agresji. Uderzenia w bębny są jakby za długie, a talerzom brakuje zadziorności. Tak, Amelie nie są uniwersalne, jeśli chodzi o repertuar, ale też nie próbują udawać, że jest inaczej. Jak wspomniałem, mają swój charakter i się z nim nie kryją.
To, co napisałem powyżej, może sprawić, że poszukiwacze idealnej neutralności pójdą szukać gdzie indziej. Jednak rynek hi-fi tworzą odbiorcy o różnych upodobaniach. I nie zdziwię się zupełnie, jeśli Chario spodobają się wielu. Mnie spodobały się bardzo. A skoro zepsutą część frajdy z odsłuchu szczęśliwie mamy za sobą, to z prawdziwą przyjemnością przechodzę do tego, co tę frajdę tworzy.
![]()
W największym skrócie: muzyczny czar, który rzuca Amelia, wynika głównie z pierwiastka miękkości w brzmieniu. Ale zaraz, czy w tej chwili sam sobie nie zaprzeczyłem? Spokojnie, wszystko jest pod kontrolą; to w pełni świadome i celowe. Napisałem bowiem, że miękkość wiąże się z kompromisem. Teraz jednak tej samej miękkości przyjrzymy się od strony pozytywów. Bo kompromis z definicji powinien czemuś służyć – poświęcamy jedno, by zyskać co innego. Za poświęceniem kontroli basu i dynamiki powinna się zatem kryć jakaś nadrzędna racja. W wykonaniu Amelii pojęcie „racji” jednak nie wystarcza. Otrzymujemy bowiem całą symfonię zalet.
Zacznijmy od tego, co najważniejsze: średnicy, muzykalności i klimatu. I od zdradzenia myśli przewodniej: Amelie grają lampowo.
Brzmienie lampowe, oczywiście nie licząc samych wzmacniaczy wykonanych w tej technice, zwykło się przypisywać tranzystorom, których producenci świadomie wybrali ten kierunek poszukiwań. Lampowość znacznie rzadziej odnajdujemy w odtwarzaczach, zestawach głośnikowych czy okablowaniu. Owszem, czasami jakiś pojedynczy element brzmienia będzie nawiązywał do tego stylu, ale nie wydaje mi się, aby w tym samym kierunku sumował się cały dźwięk. W przypadku Amelii dzieje się inaczej – tutaj lampowe jest niemal wszystko.
Oczywiście lampy również potrafią się różnić między sobą, niekiedy nawet bardzo. Zupełnie inny styl zaprezentuje trioda single-ended, a inny mocarna bateria pentod. Ten sam wzmacniacz potrafi w określony sposób zagrać z bańkami z współczesnej produkcji, by całkowicie zmienić oblicze, kiedy wykosztujemy się na renomowane new old stocki. A skoro pojęcie lampowego brzmienia nie ma konkretnego wzorca, to posługując się nim, należy doprecyzować, co dokładnie mamy na myśli. Ja na myśli mam to, że pomimo braku jedynie słusznej referencji istnieje przecież wspólny mianownik wszystkich lamp. Owym mianownikiem jest klimat.
Wiem, wiem, klimat też nic konkretnego nie znaczy, ale na pewno znaczy jedno. Dzięki niemu będziemy mogli w ślepym odsłuchu prawidłowo „zgadnąć”, że gra lampa. Przy lampowo brzmiącym tranzystorze można się w ostateczności pomylić, więc nie działa to w obie strony. Kontynuując analogię: Amelie mają w sobie taki klimat, że słuchając ich, zawsze „zgadniemy”, że gra… wzmacniacz lampowy. Tymczasem cały efekt generują głośniki. Taka niespodzianka!
Dociekliwi mogą wytknąć, że skoro mam lampowy preamp, to nic dziwnego, że słyszę lampy. To prawda, mam lampowy preamp, ale osąd wydaję na podstawie niemal dwudziestoletniego użytkowania redakcyjnego systemu. Musicie mi uwierzyć, choć możecie też sprawdzić w rocznikach „Hi-Fi i Muzyki”, że w powtarzalnych warunkach sprzętowych przetestowałem jeśli nie setki kolumn, to na pewno jedną setkę z okładem. Wiem, gdzie się zaczyna i gdzie kończy brzmienie mojego wzmacniacza i odtwarzacza. Znam akustykę pomieszczenia i dźwięk monitorów. Wiem też, co może, a czego nie może spowodować wymiana któregoś z tych elementów. I na podstawie wszystkich tych doświadczeń stwierdzam, że Amelie, grają z ewidentnie lampowym klimatem. A klimat ten tworzy, rzecz jasna, średnica.
Średnie tony są ocieplone, ale w granicach przyzwoitości. Mają olejną głębię barw, lekko zaokrąglone kontury oraz bajeczną sprężystość i płynność. Do tego dochodzi fascynujący wokal – organiczny, wyeksponowany, buzujący emocjami. Muzykalność oparta na takiej średnicy nawiązuje do najstarszych wzorców; nie potrzebuje się uciekać do pomocy innych atrybutów, by uwieść słuchacza. A siłę uwodzenia ma naprawdę ogromną. Słuchanie muzyki za pośrednictwem Amelii przynosi jakąś nieopisywalną, „podskórną” przyjemność.
Jak łatwo się domyślić, wysokie tony są bardzo fizjologiczne. Nie ma w nich żadnej ostrości, chropowatości ani zapiaszczenia. Są za to osłodzenie i czystość. Co ważne, nie cierpi na tym szczegółowość. Dźwiękowe subtelności kolumny oddają w pełnym wymiarze. Mówię oczywiście o analityczności w wersji „muzycznej”, bo jeśli ktoś poszukuje urządzenia pozwalającego usłyszeć szelest wizytówek w marynarce dyrygenta, to powinien się rozejrzeć gdzie indziej.
Stereofonia w wykonaniu Chario okazuje się bardzo wysmakowana. Włoskie podłogówki bez problemu ustawiają wykonawców w 23-metrowym pomieszczeniu. Jest szeroko i głęboko. Precyzja na pewno nie chirurgiczna, ale lokalizacje wystarczająco dokładne i wiarygodne. Przestrzeń ze swoim rozmachem, odwagą i płynnością konsekwentnie dopełnia charakter średnicy.
Wróćmy na chwilę do kwestii repertuarowych. Napisałem wcześniej, że koncerty rockowe i symfonika raczej nie zabrzmią zgodnie z oczekiwaniami miłośników zdecydowanego, dynamicznego brzmienia. W odniesieniu do rocka opinię podtrzymuję, jednak symfonika wymaga małego sprostowania. Skoro już wiemy, że Chario nie tyle operują kompromisową dynamiką, co są przede wszystkim „lampowe”, to okaże się, że niektóre orkiestry mają szanse zabrzmieć co najmniej przyzwoicie, choć czym innym będą symfonie Haydna i Mozarta, a czym innym Beethovena, Czajkowskiego czy Mahlera. W klimatach przedromantycznych Chario absolutnie nie mają się czego wstydzić. Można powiedzieć, że Haydna i Mozarta wręcz uwielbiają, niezależnie od tego, czy to symfonie, kameralistyka czy fortepian. Tutaj lampowość nie przeszkadza, a nawet pomaga wczuć się w klimat „Pożegnalnej” czy „Jowiszowej”. Dopiero w V symfonii Beethovena czy „Patetycznej” Czajkowskiego niedosyt „uderzeniowy” może się okazać odczuwalny, niezależnie od ładunku emocjonalnego, jaki przenoszą włoskie podłogówki.
Producent deklaruje, że idea stojąca za Ameliami polega na jak największej wierności w stosunku do dźwięku wejściowego. To się akurat nie udało, ale – moim zdaniem – wyszło o wiele ciekawiej.
Konkluzja
Napisałem, że frajda z odsłuchu Amelii jest wielka, lecz konieczność opisu ich brzmienia ją narusza? Tak, ale co z tego? Jeśli nie jesteście recenzentami, to frajdy nie zepsuje wam nic. Przy Chario od razu poczujecie się uniesieni przez muzykę i odlecicie w dal, niczym Aladyn na czarodziejskim dywanie.
Mariusz Malinowski
Hi-Fi i Muzyka
