Heed Lagrange
Wrażenia odsłuchowe
Jeżeli za to, co słyszę, odpowiada Transcap, to ja lubię Transcapa. Prawdopodobieństwo „transcapowości” brzmienia jest duże, bo w ten sam sposób grał Obelisk. Może nawet jeszcze bardziej romantycznie, bo Lagrange stara się unikać luzowania kontroli basu, choć nie tylko. Inna sprawa, że odpuszczenie żelaznej kontroli podkreśla klimat; zbliża go nawet do lampy. Ten dźwięk wciąga, wzrusza i ma w sobie coś ujmującego.
Opisywanie brzmienia jest w tym przypadku wdzięcznym zajęciem. Każdego stwierdzenia można być pewnym, podobnie jak tego, że inni zauważą to samo. W dodatku dźwięki płynące z głośników niemal same się definiują. Zacznę jednak od wyjaśnienia: jeżeli jakieś sformułowanie kojarzy się negatywnie, jak na przykład „niespecjalnie precyzyjnie kontrolowany bas”, to w Lagrange’u zmienia się w komplement, bo ten brzmi pięknie.
Jedną z ewidentnych cech węgierskiego wzmacniacza jest czystość i dźwięczność góry. Wysokie tony są serwowane hojną ręką, a przy tym jędrne i mięsiste. Dolny podzakres nie zdradza oznak osuszenia. Rozdzielczość jest bardzo dobra, ale najbardziej uderza różnicowanie barw i płynne zespolenie ze średnicą. Można zaobserwować ciekawe zjawisko, dotyczące wokali i instrumentów perkusyjnych. W piosenkach Cata Stevensa sybilanty są sugestywnie zaznaczone. Lagrange robi z nich wręcz zdarzenia pierwszoplanowe, a mimo to cyknięcia i syknięcia pozostają łagodnymi dla ucha. O wiele droższe wzmacniacze potrafią je skaleczyć i nie mamy im tego za złe, bo tak musi być. Ale czy na pewno? Heed pokazuje, że da się ograniczyć nieprzyjemne efekty, niczego nie zaokrąglając. Mile zaskakują też odwzorowanie dykcji i zrozumiałość tekstu. Tak samo jest z szarpnięciami strun gitar, uderzeniami pałek w talerze i ich metalicznymi wibracjami.
Wrażenie czytelności podkreśla także średnica. Może i jest odrobinę ocieplona, ale na pewno nie stłumiona ani osadzona w niższych zakresach, co miałoby dodać brzmieniu powagi. To jest miękkie, ale też lekkie, choć znów mięsiste. Czystość i rozdzielczość pozostają wzorowe, a nawet krystaliczne, ale to nie one przesądzają o szczególnej atrakcyjności Heeda. Tej należy upatrywać w plastyczności, płynności i barwie. Ostatnia jest najważniejsza i sprawia, że instrumenty czarują, wprowadzają we wzniosły nastrój. Niekiedy nawet wzruszają.
Przejście do basu następuje niezauważalnie, choć on sam wystarczy, żeby się zapisać do fanklubu Heeda. Nie jest idealny, ale gdyby taki był, wspomniane piękno diabli by wzięli; kontrolowany, szybki i precyzyjny pasowałby tu jak pięść do nosa. Nie cechują go ani porażająca głębia, ani moc, dziwnym jednak trafem żadnej z nich nie brakuje. Subiektywnie dół odbieramy jako głębszy i mocniejszy niż we wzmacniaczach, które obiektywnie proponują więcej jednego i drugiego. Tajemnica tkwi najwyraźniej nie w „ile”, ale w „jak”. Pierwsze przychodzą na myśl misiowatość, zaokrąglenie i mięsistość, tyle że połączone ze sprężystością. Ta sprężyna jest spektakularna; aż czuć jej napięcie i energię zmagazynowaną w zwojach. A może nie w zwojach, tylko w… kondensatorach? To by tłumaczyło, dlaczego gdzie indziej pulsowanie rytmu nie jest tak wyraźne ani tak miłe. Atak dźwięku przypomina wybicie z trampoliny. Myślę, że doskonale znacie ten sposób kształtowania basu i nawet go podświadomie szukacie. Tutaj go znajdziecie. Lagrange umiejętnie eksponuje niższe zakresy i, co ciekawe, nawet w szybkich przebiegach potrafi się na nich oprzeć. Lekko poluzowana kontrola wprowadza minimalne opóźnienie wygasania sygnałów, a to ponownie dodaje mięsistości. Z drugiej strony – śledzenie partii gitary basowej nie sprawia trudności.
Sprężystość występuje we wszystkich rejestrach i tak naprawdę definiuje sposób, w jaki odbieramy dynamikę. Charakterystycznie przekazany rytm tłoczy w nagrania życie niczym serce krew – miarowymi uderzeniami. Zdolność do głośnego grania i rozpiętość kontrastów nie wykracza ponad średnią w tej cenie. Znajdą się lepsi zawodnicy, a jednak ten sprężysty puls daje całkiem inne doznania. Sprawia, że ciężki rock niesie oczekiwany ładunek kalorycznych uderzeń stopy i dźwięków gitary basowej. W symfonice dynamikę należy uznać za wystarczającą, ale i tak koncentrujemy się na innych aspektach. Głównie barwie instrumentów – pięknie zróżnicowanej i wypełnionej. Tak samo jędrnej jak w popie czy rocku. Smyczki mają przez to miłą dla ucha głębię, podobnie jak instrumenty dęte. A wszystko to w atmosferze blasku rozświetlającego scenę, czytelności i przejrzystości w łagodnym sosie.
Stereofonia także jest kreowana na swój sposób. Scenę cechuje dobrze zarysowana głębia; zaznacza się nawet parametr wysokości. W aspekcie szerokości Lagrange wykracza ponad średnią, choć znowu znajdą się lepsi. Jednak jest tu coś, co go odróżnia od innych – pogłos, który oddycha i dopełnia rytm.
Uroda Heeda objawia się w każdym repertuarze. Wzmacniacz nie ma własnych preferencji; jest uniwersalny. Zdarzają się jednak sytuacje, w których bryluje. Wszędzie tam, gdzie najważniejsze są szerokie plany i barwne obrazy malowane dźwiękami. Soundtracki, Massive Attack, Dead Can Dance, Vangelis – już wiecie, z jakiego klucza dodawać dalej. Tutaj zaczyna się magia.
Konkluzja
W podsumowaniu można użyć entuzjastycznych sformułowań, porównań z konkurencją, ale chyba nie tędy droga. Heed jest jedyny w swoim rodzaju. Lepszy, gorszy – to go nie dotyczy, bo ma własny ideał piękna. A w tej budowli nie da się wymienić ani jednej cegiełki.
Maciej Stryjecki, Hifi i Muzyka
Przejdź do strony z całością recenzji